Gdy zupa z małpy "nie przejdzie"
Troszkę w życiu już przeżył. Ataki rebeliantów podczas wojny domowej w Rwandzie. Odbudowa domów zakonnych po rzezi. A do tego wszystkiego dziesięć przebytych malarii. W każdym razie o tylu przynajmniej pamięta. Dziś w naszym cyklu „Ja, Marianin” przesłuchujemy ks. Andrzeja Tokarczyku, misjonarza posługującego w dalekiej rwandyjskiej wiosce Nyakinama.
Tata małego Andrzejka od dzieciństwa wpajał synkowi, że mężczyzna musi umieć sobie poradzić ze wszystkim. Zwłaszcza, jeśli chodzi o prace techniczne. Mały Andrzejek nie miał więc wyboru. Musiał sprostać zadaniu. Naprawiał zatem domowe sprzęty, uszczelniał dachy, pielił ogródki. Z czasem zaczął być nawet domowym elektrykiem. To ostatnie zresztą pozostało mu aż po dziś dzień.
– Tutaj, w Rwandzie, zelektryfikowałem cały nasz dom zakonny – śmieje się, gdy pytamy go o jego prywatne hobby. – Kładę kable, zabezpieczam kostki, podłączam. To mnie naprawdę odpręża. W ten sposób zwyczajnie w świecie odpoczywam.
O jego technicznych smykałkach poznał się także Ś.P. biskup Ugandy, Cyprian Kizito. Gdy to zaczął zatrudniać ks. Andrzeja do wszelkich spraw związanych z komputerami. Z czasem zaś nie wyobrażając sobie codziennej pracy swego zespołu bez „księdza-programisty z Polski”.
– Jakoś wtedy rozumiałem ten język komputerów. Bez żadnych kursów. Zupełnie intuicyjnie – wspomina swoje dawne czasy początków pracy w Afryce. – Dziś jednak już mi trochę przeszło. Pewnie też i z braku czasu.
Robótki techniczne lubił i nadal lubi przełożyć także na estetykę zewnętrzną. Zwłaszcza w ogrodzie.
– Mamy tu w Rwandzie takiego jednego ogrodnika, który zajmuje się naszym ogrodem. Bardzo lubię mu pomagać. I wymyślać jakieś nowe roślinne kształty, wdrażać w praktykę ogrodnicze pomysły. Układać kwiaty też lubię – kończy ks. Andrzej.
Jako malec smykałkę do prac technicznych przekładał na zainteresowanie wojskiem.
– Zaczytywałem się wtedy w czasopiśmie „Żołnierz polski” – ksiądz Andrzej uśmiecha się do siebie na samo tylko wspomnienie młodzieńczych lat. – Myślałem, żeby w przyszłości zostać pilotem.
Biały ksiądz na rowerze
Jeśli chodzi o sporty, lubię piłkę nożną. Ale tylko wówczas, gdy leci akurat jakaś transmisja w telewizji. Grać bowiem już nie gra. A wszystko przez pewne traumatyczne wspomnienie z dzieciństwa.
– To było jeszcze za czasów szkoły podstawowej. Dostałem piłką tak mocno w okolice klatki piersiowej, że na moment aż mnie zatkało. Od tamtej pory niestety już nie gram. Wspomnienie było nazbyt silne.
Żeby nie złapać kilogramów, po swojej wiosce Nyakinama jeździ zwykle rowerem.
– Parafianie nie są zdziwieni, że duchowny, w dodatku biały, jeździ po okolicznych wzgórzach rowerem? – dopytujemy.
– Przyzwyczaili się – śmieje się ks. Andrzej. – Nyakinama jest tak małe, że każdy tu każdego zna i nie trzeba wiele czasu, aby człowiek przystosował się do nowego stanu rzeczy.
Piwo czy błoto?
Kuchnię afrykańską też jada. No, może poza jednym wyjątkiem.
– Kiedyś podano mi małpę… – wspomina z grymasem obrzydzenia na twarzy. – W Rwandzie to akurat dość normalne. Zwłaszcza, gdy do domu przychodzi gość. To jedna z bardziej wystawnych potraw. Problem w tym, że z tej mojej wystawała… mała małpia rączka. Akurat podczas posiłku podeszło do mnie dziecko. I położyło swoją dłoń na stole. Ja zaś… nie widziałem żadnej różnicy między tym, co mi podano do jedzenia, a tą rączką siedzącego obok mnie dziecka. Przykryłem więc małpkę sałatą i nawet nie ruszyłem.
Podobnie jak nauczył się nie ruszać miejscowego piwa.
– Nazywało się chyba Urugaua – wspomina. – I wyglądało jak mętne błoto. Smakowało zresztą też.
Maturalna obietnica
W wolnych chwilach ksiądz Andrzej zaczytuje się w książkach ojca Anselma Grüna.
– Lubię zwłaszcza jego komentarze do czterech Ewangelii. Bardzo interesujące – dodaje.
To jednak nie od ojca Grüna zrodziło się w sercu księdza Andrzeja pragnienie powołania. Przyczyna była nieco bardziej trywialna.
– Na dwa miesiące przed maturą złapałem żółtaczkę zakaźną. Oznaczało to, że okres, który chciałem przeznaczyć na najbardziej intensywną naukę, spędzę w łóżku. Bez sił i motywacji do czegokolwiek. Leżałem więc tak i modliłem się w duchu: ”Panie Boże, jeśli jakimś cudem zdam jednak tę maturę, to pójdę tam, gdzie niegdyś pragnąłem pójść. Do seminarium”.
Maturę zdał. I słowa dotrzymał.
PS. Dopiero po zastaniu marianinem ksiądz Andrzej zorientuje się, że pochodzi z tego samego dekanatu, co ojciec założyciel, święty Stanisław Papczyński.
– Urodziłem się w Beskidzie Sądeckim, w maleńkich Barcicach. Założyciel naszego zakonu przyszedł na świat 15 kilometrów dalej – uśmiecha się pogodnie ks. Andrzej.
Pomódlmy się dzisiaj za ks. Andrzeja. Marianina.
#SPM #JaMarianin #KsiezaMarianie #Marianin
Tata małego Andrzejka od dzieciństwa wpajał synkowi, że mężczyzna musi umieć sobie poradzić ze wszystkim. Zwłaszcza, jeśli chodzi o prace techniczne. Mały Andrzejek nie miał więc wyboru. Musiał sprostać zadaniu. Naprawiał zatem domowe sprzęty, uszczelniał dachy, pielił ogródki. Z czasem zaczął być nawet domowym elektrykiem. To ostatnie zresztą pozostało mu aż po dziś dzień.
– Tutaj, w Rwandzie, zelektryfikowałem cały nasz dom zakonny – śmieje się, gdy pytamy go o jego prywatne hobby. – Kładę kable, zabezpieczam kostki, podłączam. To mnie naprawdę odpręża. W ten sposób zwyczajnie w świecie odpoczywam.
O jego technicznych smykałkach poznał się także Ś.P. biskup Ugandy, Cyprian Kizito. Gdy to zaczął zatrudniać ks. Andrzeja do wszelkich spraw związanych z komputerami. Z czasem zaś nie wyobrażając sobie codziennej pracy swego zespołu bez „księdza-programisty z Polski”.
– Jakoś wtedy rozumiałem ten język komputerów. Bez żadnych kursów. Zupełnie intuicyjnie – wspomina swoje dawne czasy początków pracy w Afryce. – Dziś jednak już mi trochę przeszło. Pewnie też i z braku czasu.
Robótki techniczne lubił i nadal lubi przełożyć także na estetykę zewnętrzną. Zwłaszcza w ogrodzie.
– Mamy tu w Rwandzie takiego jednego ogrodnika, który zajmuje się naszym ogrodem. Bardzo lubię mu pomagać. I wymyślać jakieś nowe roślinne kształty, wdrażać w praktykę ogrodnicze pomysły. Układać kwiaty też lubię – kończy ks. Andrzej.
Jako malec smykałkę do prac technicznych przekładał na zainteresowanie wojskiem.
– Zaczytywałem się wtedy w czasopiśmie „Żołnierz polski” – ksiądz Andrzej uśmiecha się do siebie na samo tylko wspomnienie młodzieńczych lat. – Myślałem, żeby w przyszłości zostać pilotem.
Biały ksiądz na rowerze
Jeśli chodzi o sporty, lubię piłkę nożną. Ale tylko wówczas, gdy leci akurat jakaś transmisja w telewizji. Grać bowiem już nie gra. A wszystko przez pewne traumatyczne wspomnienie z dzieciństwa.
– To było jeszcze za czasów szkoły podstawowej. Dostałem piłką tak mocno w okolice klatki piersiowej, że na moment aż mnie zatkało. Od tamtej pory niestety już nie gram. Wspomnienie było nazbyt silne.
Żeby nie złapać kilogramów, po swojej wiosce Nyakinama jeździ zwykle rowerem.
– Parafianie nie są zdziwieni, że duchowny, w dodatku biały, jeździ po okolicznych wzgórzach rowerem? – dopytujemy.
– Przyzwyczaili się – śmieje się ks. Andrzej. – Nyakinama jest tak małe, że każdy tu każdego zna i nie trzeba wiele czasu, aby człowiek przystosował się do nowego stanu rzeczy.
Piwo czy błoto?
Kuchnię afrykańską też jada. No, może poza jednym wyjątkiem.
– Kiedyś podano mi małpę… – wspomina z grymasem obrzydzenia na twarzy. – W Rwandzie to akurat dość normalne. Zwłaszcza, gdy do domu przychodzi gość. To jedna z bardziej wystawnych potraw. Problem w tym, że z tej mojej wystawała… mała małpia rączka. Akurat podczas posiłku podeszło do mnie dziecko. I położyło swoją dłoń na stole. Ja zaś… nie widziałem żadnej różnicy między tym, co mi podano do jedzenia, a tą rączką siedzącego obok mnie dziecka. Przykryłem więc małpkę sałatą i nawet nie ruszyłem.
Podobnie jak nauczył się nie ruszać miejscowego piwa.
– Nazywało się chyba Urugaua – wspomina. – I wyglądało jak mętne błoto. Smakowało zresztą też.
Maturalna obietnica
W wolnych chwilach ksiądz Andrzej zaczytuje się w książkach ojca Anselma Grüna.
– Lubię zwłaszcza jego komentarze do czterech Ewangelii. Bardzo interesujące – dodaje.
To jednak nie od ojca Grüna zrodziło się w sercu księdza Andrzeja pragnienie powołania. Przyczyna była nieco bardziej trywialna.
– Na dwa miesiące przed maturą złapałem żółtaczkę zakaźną. Oznaczało to, że okres, który chciałem przeznaczyć na najbardziej intensywną naukę, spędzę w łóżku. Bez sił i motywacji do czegokolwiek. Leżałem więc tak i modliłem się w duchu: ”Panie Boże, jeśli jakimś cudem zdam jednak tę maturę, to pójdę tam, gdzie niegdyś pragnąłem pójść. Do seminarium”.
Maturę zdał. I słowa dotrzymał.
PS. Dopiero po zastaniu marianinem ksiądz Andrzej zorientuje się, że pochodzi z tego samego dekanatu, co ojciec założyciel, święty Stanisław Papczyński.
– Urodziłem się w Beskidzie Sądeckim, w maleńkich Barcicach. Założyciel naszego zakonu przyszedł na świat 15 kilometrów dalej – uśmiecha się pogodnie ks. Andrzej.
Pomódlmy się dzisiaj za ks. Andrzeja. Marianina.
#SPM #JaMarianin #KsiezaMarianie #Marianin