O księdzu, który zawsze chciał młodo umrzeć
Z grudziądzkiej parafii przenieśli go do czeskiej Pragi. Funkcję ekonoma domu zakonnego zamienił na duszpasterstwo w kraju, gdzie tylko dziesięć procent populacji to ludzie ochrzczeni. Pomimo to uważa, że to Czesi mogliby uczyć Polaków wiary. I wygląda na to, że rzeczywiście chyba ma rację…
Dziś w naszym cyklu „Ja, Marianin” przepytujemy ks. Andrzeja Siejaka MIC, misjonarza posługującego od niedawna u naszych południowych sąsiadów.
Twierdzi, że od małego ciągnęło go do podróży, do pewnej niezależności. Odkąd tylko pamięta, zawsze lubił przebywać poza domem i to jak najwięcej. Między innymi właśnie dlatego doskonale wiedział, że nigdy nie zdecyduje się na kapłaństwo diecezjalne. Wszak znakomita większość księży, którą zdążył poznać, a która posługiwała w pobliskim Poznaniu, pracowała kilkanaście minut jazdy minut od swoich rodzinnych domów.
– I właśnie to mnie najbardziej ujęło w marianach. Misyjność. I to, że będę mógł pojechać gdzieś dalej. Zaryzykować – wspomina dziś ksiądz Andrzej.
Zarazem nie ukrywa jednak, że do wyjazdu na mariańską „powołaniówkę” przekonało go w pierwszej kolejności darmowe jedzenie i zakwaterowanie.
– Można się śmiać, ale ja naprawdę mam wszystko z klasycznego poznaniaka – oznajmia uczciwie. Choć de facto urodził się w Mosinie pod Poznaniem.
To prawda. Ksiądz Andrzej wiele ma z poznaniaka. Już jako osiemnastoletni chłopak wykazał się nie lada oszczędnością. Gdy pod koniec wspomnianego kursu otrzymał od ówczesnego odpowiedzialnego za nowe powołania w zakonie, księdza Pawła Naumowicza, dokumenty do ewentualnego podpisania, wcale nie zamierzał ich wypełniać. Wtedy nie widział siebie jeszcze w zakonie. Otrzymanych papierów wcale jednak nie wyrzucił. Dlaczego? Właśnie dlatego, że zwyczajnie w życiu żal mu było papieru.
– Żyłem w przeświadczeniu, że nie pójdę do marianów. Po powrocie do domu schowałem więc otrzymane dokumenty głęboko na dnie szuflady. Żeby czasem nikt nie znalazł – wspomina dziś początki swojej przygody z zakonem. – Ale wyrzucać, nie wyrzucałem. No bo jak to? Papier wyrzucać?
Po maturze miał bardzo jasno sprecyzowany plan. Pojedzie do Paryża. Do pewnej wiekowej już pani, którą poznał przy okazji Dni Młodych w 1997 roku. Kobieta zaoferowała nastolatkowi pomoc. Miała utrzymywać młodego studenta jednej z paryskich uczelni. Warunek był jeden: dobrze zdana matura z matematyki.
– A że z matmy byłem naprawdę mocny, problem wydawał się nie istnieć – dodaje dziś z rozbawieniem ks. Andrzej.
On księdzem, ona zakonnicą
Żeby jednak dmuchać na zimne, do matury miała Andrzeja przygotowywać Karolina. Starsza koleżanka, która – jak się wkrótce okaże – nie była wobec niedoszłego paryskiego żaka zupełnie obojętna uczuciowo. Zamiast więc ćwiczyć ciągi logarytmiczne i funkcje trygonometryczne, młodzi woleli spędzać ten czas podziwiając wspólnie romantyczne zachody słońca.
– Czy miało to wpływ na to, że matura mi zwyczajnie nie poszła, tego nie wiem – marianin wspomina ów feralny dzień, gdy to odebrał maturalne wyniki z kiepsko wyglądającą trójczyną z matematyki. – Wydaje mi się, że to był raczej wypadek przy pracy aniżeli efekt zakochania. Ja naprawdę byłem mocny z tej matmy.
Dziś już jako duchowny ksiądz Andrzej odczytuje ten dziwny splot okoliczności bardziej jednoznacznie. Być może właśnie w ten sposób Pan Bóg wskazał drogę niespełna dwudziestoletniemu mężczyźnie.
– Swoją drogą nie tylko jemu – uśmiecha się tajemniczo ksiądz Andrzej. – Karolina, moja ówczesna sympatia, też wstąpiła potem na drogę życia konsekrowanego. Dziś jest zakonnicą.
Gdy trzeba czytać z kartki
Wyniki matury nie dały Andrzejowi przepustki do paryskiego światka. Został w kraju. I już wiedział, co ma zrobić. Wyciągnął z szuflady otrzymane od księdza Pawła papiery i pojechał do seminarium.
Po kilkuletniej posłudze jako przełożony domu zakonnego w Grudziądzu, na mocy decyzji prowincjała Księży Marianów, młody ksiądz przeniósł się do czeskiej Pragi.
– Miałem nauczyć się języka – tłumaczy dziś ksiądz Andrzej, który od małego nie krył się z niechęcią do nauki języków obcych. – Pomimo tego, że poza Australią zwiedziłem wszystkie kontynenty, naprawdę uważałem, że taka nauka to zupełnie zbędna rzecz. Że można sobie świetnie radzić bez znajomości języków.
Dopiero wizyta w Pradze zmieniła jego pogląd, ujawniając przy okazji ukryty talent u duchownego.
– Pierwszą Mszę Świętą po czesku odprawiłem miesiąc po przyjeździe – wspomina. – Nie było zresztą wyboru. Zostałem sam w klasztorze i trzeba było sobie jakoś radzić.
Kazania przygotowuje rzecz jasna wcześniej. Pisząc na kartce i dając do sprawdzenia znającemu biegle czeski.
– I tu czekała mnie kolejna lekcja pokory od Pana Boga – uśmiecha się. – Do tej pory jako przełożony parafii polecałem wszystkim księżom głoszenie homilii bez kartki. Żeby nie czytać z ambony. A po tylu latach proszę bardzo… Bach! Każde kazanie z kartki…
Za późno na młode umieranie
Czechów ksiądz Andrzej pokochał od razu. Urzekła go ich bezpretensjonalność i komunikatywność.
– Tutaj to moi parafianie dbają o kościół, a nie ja – wyjaśnia. – To oni między sobą ustalają, co trzeba kupić do kościoła, co naprawić w budynku. Rozdzielają między sobą czytania, modlitwę wiernych. Ksiądz ma tutaj się modlić. Sprawować Eucharystię, spowiadać, udzielać Komunii Świętej. Nic ponadto.
Marianin lubi w Czechach to, że ci nie oceniają innych. Że żyją naprawdę prosto i skromnie.
– Napisz, że właśnie dlatego w Czechach upadają wszystkie sklepy najbardziej luksusowych marek. Bo tutaj nikt takich rzeczy nie kupuje – śmieje się.
Jak się okazuje, Polacy także powinni się wiele od Czechów uczyć.
– Mało kto wie, że 8 grudnia zeszłego roku na praskim rynku odkryto figurę Niepokalanej. W tutejszej prasie nikt nie napisał nawet najkrótszego paszkwilu na ten temat. Z kolei w Wielki Czwartek w obstawie prezydenta do katedry przemaszerowała procesja kapłanów. Również idąc przez Pałac Prezydencki. I nikt nie robił z tego problemów. A na Boże Narodzenia do kościoła przychodzą dzieci, aby podziękować za prezenty. Panu Jezusowi, a nie jakiemuś Mikołajowi – podaje przykłady ksiądz Andrzej.
To wszystko sprawia, że sam marianin nie widzi dziś siebie gdzieś indziej.
– Chciałbym tutaj umrzeć – dodaje. – Najlepiej młodo. Bo zawsze o tym marzyłem.
Jeszcze do niedawna księdzu Andrzejowi wydawało się, że akurat to marzenie z dzieciństwa – umrzeć młodo – nadal może się spełnić. Z tego błogiego przeświadczenia wytrącił go niedawno jego siostrzeniec, Bartek. Stwierdzając, że przecież jest już zwyczajnie za późno. A Pan Bóg najwidoczniej widzi to nieco inaczej.
Pomódlmy się dzisiaj za ks. Andrzeja. Marianina.
#SPM #JaMarianin #KsiezaMarianie #Marianin
Dziś w naszym cyklu „Ja, Marianin” przepytujemy ks. Andrzeja Siejaka MIC, misjonarza posługującego od niedawna u naszych południowych sąsiadów.
Twierdzi, że od małego ciągnęło go do podróży, do pewnej niezależności. Odkąd tylko pamięta, zawsze lubił przebywać poza domem i to jak najwięcej. Między innymi właśnie dlatego doskonale wiedział, że nigdy nie zdecyduje się na kapłaństwo diecezjalne. Wszak znakomita większość księży, którą zdążył poznać, a która posługiwała w pobliskim Poznaniu, pracowała kilkanaście minut jazdy minut od swoich rodzinnych domów.
– I właśnie to mnie najbardziej ujęło w marianach. Misyjność. I to, że będę mógł pojechać gdzieś dalej. Zaryzykować – wspomina dziś ksiądz Andrzej.
Zarazem nie ukrywa jednak, że do wyjazdu na mariańską „powołaniówkę” przekonało go w pierwszej kolejności darmowe jedzenie i zakwaterowanie.
– Można się śmiać, ale ja naprawdę mam wszystko z klasycznego poznaniaka – oznajmia uczciwie. Choć de facto urodził się w Mosinie pod Poznaniem.
To prawda. Ksiądz Andrzej wiele ma z poznaniaka. Już jako osiemnastoletni chłopak wykazał się nie lada oszczędnością. Gdy pod koniec wspomnianego kursu otrzymał od ówczesnego odpowiedzialnego za nowe powołania w zakonie, księdza Pawła Naumowicza, dokumenty do ewentualnego podpisania, wcale nie zamierzał ich wypełniać. Wtedy nie widział siebie jeszcze w zakonie. Otrzymanych papierów wcale jednak nie wyrzucił. Dlaczego? Właśnie dlatego, że zwyczajnie w życiu żal mu było papieru.
– Żyłem w przeświadczeniu, że nie pójdę do marianów. Po powrocie do domu schowałem więc otrzymane dokumenty głęboko na dnie szuflady. Żeby czasem nikt nie znalazł – wspomina dziś początki swojej przygody z zakonem. – Ale wyrzucać, nie wyrzucałem. No bo jak to? Papier wyrzucać?
Po maturze miał bardzo jasno sprecyzowany plan. Pojedzie do Paryża. Do pewnej wiekowej już pani, którą poznał przy okazji Dni Młodych w 1997 roku. Kobieta zaoferowała nastolatkowi pomoc. Miała utrzymywać młodego studenta jednej z paryskich uczelni. Warunek był jeden: dobrze zdana matura z matematyki.
– A że z matmy byłem naprawdę mocny, problem wydawał się nie istnieć – dodaje dziś z rozbawieniem ks. Andrzej.
On księdzem, ona zakonnicą
Żeby jednak dmuchać na zimne, do matury miała Andrzeja przygotowywać Karolina. Starsza koleżanka, która – jak się wkrótce okaże – nie była wobec niedoszłego paryskiego żaka zupełnie obojętna uczuciowo. Zamiast więc ćwiczyć ciągi logarytmiczne i funkcje trygonometryczne, młodzi woleli spędzać ten czas podziwiając wspólnie romantyczne zachody słońca.
– Czy miało to wpływ na to, że matura mi zwyczajnie nie poszła, tego nie wiem – marianin wspomina ów feralny dzień, gdy to odebrał maturalne wyniki z kiepsko wyglądającą trójczyną z matematyki. – Wydaje mi się, że to był raczej wypadek przy pracy aniżeli efekt zakochania. Ja naprawdę byłem mocny z tej matmy.
Dziś już jako duchowny ksiądz Andrzej odczytuje ten dziwny splot okoliczności bardziej jednoznacznie. Być może właśnie w ten sposób Pan Bóg wskazał drogę niespełna dwudziestoletniemu mężczyźnie.
– Swoją drogą nie tylko jemu – uśmiecha się tajemniczo ksiądz Andrzej. – Karolina, moja ówczesna sympatia, też wstąpiła potem na drogę życia konsekrowanego. Dziś jest zakonnicą.
Gdy trzeba czytać z kartki
Wyniki matury nie dały Andrzejowi przepustki do paryskiego światka. Został w kraju. I już wiedział, co ma zrobić. Wyciągnął z szuflady otrzymane od księdza Pawła papiery i pojechał do seminarium.
Po kilkuletniej posłudze jako przełożony domu zakonnego w Grudziądzu, na mocy decyzji prowincjała Księży Marianów, młody ksiądz przeniósł się do czeskiej Pragi.
– Miałem nauczyć się języka – tłumaczy dziś ksiądz Andrzej, który od małego nie krył się z niechęcią do nauki języków obcych. – Pomimo tego, że poza Australią zwiedziłem wszystkie kontynenty, naprawdę uważałem, że taka nauka to zupełnie zbędna rzecz. Że można sobie świetnie radzić bez znajomości języków.
Dopiero wizyta w Pradze zmieniła jego pogląd, ujawniając przy okazji ukryty talent u duchownego.
– Pierwszą Mszę Świętą po czesku odprawiłem miesiąc po przyjeździe – wspomina. – Nie było zresztą wyboru. Zostałem sam w klasztorze i trzeba było sobie jakoś radzić.
Kazania przygotowuje rzecz jasna wcześniej. Pisząc na kartce i dając do sprawdzenia znającemu biegle czeski.
– I tu czekała mnie kolejna lekcja pokory od Pana Boga – uśmiecha się. – Do tej pory jako przełożony parafii polecałem wszystkim księżom głoszenie homilii bez kartki. Żeby nie czytać z ambony. A po tylu latach proszę bardzo… Bach! Każde kazanie z kartki…
Za późno na młode umieranie
Czechów ksiądz Andrzej pokochał od razu. Urzekła go ich bezpretensjonalność i komunikatywność.
– Tutaj to moi parafianie dbają o kościół, a nie ja – wyjaśnia. – To oni między sobą ustalają, co trzeba kupić do kościoła, co naprawić w budynku. Rozdzielają między sobą czytania, modlitwę wiernych. Ksiądz ma tutaj się modlić. Sprawować Eucharystię, spowiadać, udzielać Komunii Świętej. Nic ponadto.
Marianin lubi w Czechach to, że ci nie oceniają innych. Że żyją naprawdę prosto i skromnie.
– Napisz, że właśnie dlatego w Czechach upadają wszystkie sklepy najbardziej luksusowych marek. Bo tutaj nikt takich rzeczy nie kupuje – śmieje się.
Jak się okazuje, Polacy także powinni się wiele od Czechów uczyć.
– Mało kto wie, że 8 grudnia zeszłego roku na praskim rynku odkryto figurę Niepokalanej. W tutejszej prasie nikt nie napisał nawet najkrótszego paszkwilu na ten temat. Z kolei w Wielki Czwartek w obstawie prezydenta do katedry przemaszerowała procesja kapłanów. Również idąc przez Pałac Prezydencki. I nikt nie robił z tego problemów. A na Boże Narodzenia do kościoła przychodzą dzieci, aby podziękować za prezenty. Panu Jezusowi, a nie jakiemuś Mikołajowi – podaje przykłady ksiądz Andrzej.
To wszystko sprawia, że sam marianin nie widzi dziś siebie gdzieś indziej.
– Chciałbym tutaj umrzeć – dodaje. – Najlepiej młodo. Bo zawsze o tym marzyłem.
Jeszcze do niedawna księdzu Andrzejowi wydawało się, że akurat to marzenie z dzieciństwa – umrzeć młodo – nadal może się spełnić. Z tego błogiego przeświadczenia wytrącił go niedawno jego siostrzeniec, Bartek. Stwierdzając, że przecież jest już zwyczajnie za późno. A Pan Bóg najwidoczniej widzi to nieco inaczej.
Pomódlmy się dzisiaj za ks. Andrzeja. Marianina.
#SPM #JaMarianin #KsiezaMarianie #Marianin